The icing on the cake.
Once we passed a house of Dream Catchers I was sure it will be unforgettable experience.
Once we passed a ghost town we all got excited.
To enter Real de Catorce you have to pass through the old mining tunnel called Ogarrio. It so narrow that only one car can pass, so we had to wait for our turn … and enjoy the view over the beautiful and spacious valley.
We got there just before sunset. There was something in the air in the town, it was so dense, like if all the spirits were having a invisible party and where flying around. I felt pinned.
We started looking for a place to stay and we couldn't find a better one. The view was breath-taking: mountains, mountains and somewhere far, far away the desert*.
The town itself is pretty charming, the streets are narrow and pebbled, the flat-roof houses have no more than two floors, all made of the same yellowish-beige stone from neighbourhoods quarries, some of them painted in pale colours and as it was in Older Times the church is dominating over the town... The hasn´t changed much for at least the last century, it was abandoned when the price of silver plummeted after 1900 and only a few people remained in this semi-ghost town.
The next morning we made a short trip to the Ghost Village, high up on the hill, it was just a two miles away through the mountains. On the outskirts of the town we saw door placed on the rock, than another and another one, I started wondering if it is possible that there are people leaving in the caves/mines?! I didn't have to think to long, just behind the next curve we saw an old lady weaving a blanket or a scarf and the door to her cave house where open, we where to abashed her if we can enter and catch a glimpse. Maybe there is other Real we never have seen the underground city, with the shifts, chambers, drift and slopes. Maybe there is still silver?
One of us was from Sonora, probably one of the greatest states in Mexico with Gran Desierto de Altar and nowadays one of the most dangerous, he was our “guide” to the desert. We got to know why should we get off the trail and the stories about Leones del Desierto (the biggest desert cats). Once we heard (obviously he told us, I would bet it was a bird) that there is a cobra or rattlesnake, we understood that this is not a very safe place.
The Ghost Village was thrilling, it could be a perfect set for The Hobbit, no doubt it could play Arda. All made of massive stone-blocks, dried with hot desert sun. There were a ruin of the central-altared church with a great window arches, walls of a huge rotunda and traces of many buildings. Higher up there was a old mining shift, we drop a coin there it was falling and falling and never reached the bottom, once again I wanted to discover the underground city.
Next morning we got back to Mexico City.
*It is the high time to explain why people, mostly foreigners come to Real de Catorce.
They call it peyote, a small spineless cactus know for its psychoactive properties used by Huichol (native Americans from Bajío) during religious practices and rituals which helps them to meditate, psychonautics and connect with their gods.
In modern days it got commercialized, you can rent a retro jeep, they will take you to a teepee type tent make a fire and when the night comes you you will try Peyotes, then you have a trip.
Is everything is for sale?
Wisienka na torcie. Ah!
Już sama droga obiecywała wiele, jak tylko zboczyliśmy nieco z autostrady krajobraz zmienił się, ziemia stała się bardziej jałowa, nie było już drzew tylko pojedyncze i niskie kaktusy i pustynne kłębki** i gdzieś w oddali majaczące się góry.
Po pewnym czasie minęliśmy Dom Łapaczy Snów, wiatr zadął. Potem opuszczone miasto, które w jednej chwili dla nas stało się Miastem Duchów …czyżby zawiało magią?
Do miasta prowadzi tylko jedna droga, przez stary i wąski tunel górniczy, w którym ruch odbywa się na mijankę i trzeba czekać na swoją kolej... aż się zrobi miejsce w mieście. Za nami góry, a za nimi rozpościera się ogromna dolina, widok niczego sobie.
Wjechaliśmy do miasta późnym popołudniem, tak że słońce nabrało już Tego koloru. W powietrzu jednak coś wisiało, było jakby ciężkie, tak jakby duchy wszystkich przodków urządziły sobie wielką niewidzialną potańcówkę na ulicach miasta i hulały przy niesłyszalnej muzyce.
Szukanie noclegu zajęło nam parę chwile ale nie mogliśmy trafić na lepszy hotel, z tarasu rozciągał się widok na góry a za nimi na osławioną pustynię San Luis***, nie było nikogo.
Real de Catorce jest dość urokliwe: wąskie i brukowane ulice otoczone przez niewysokie domy stojące w szeregu, jeden przy drugim, wszystkie zbudowane z żółtawo-beżowego kamienia z okolicznych kamieniołomów, drewniane, proste okiennice i drzwi są jedyną ozdobą ścian. Nic tu się nie zmieniło od przy najmniej stu lat kiedy to ceny srebra spadły i prawie wszyscy wyjechali szukać lepszej przyszłości.
Następnego ranka wybraliśmy się do Miasta Duchów, które leżało niecałą godzinę marszem starą, kamienną drogą przez góry.
Na przedmieściach zdziwiła mnie, że tu i ówdzie na łysych ścianach pojawiają się masywne drzwi. Trudno było mi uwierzyć, że ktoś może tu mieszkać, aż do momentu kiedy doszliśmy do jednego gospodarstwa (?) za płotem pod drzewem stał muł, kilka kroków dalej przed otwartymi drzwiami, na schodach siedziała kobieta i tkała. Udało mi się rzucić okiem z daleka, tam był jej dom, gdzieś w oddali wisiała żarząca się lampa. Tak sobie pomyślałem, że może oprócz Real de Catorce, które widziałem jest też drugie podziemne, górnicze miasto, pełne tuneli, komnat, szychtów, chodników, niedostępne dla turystów. Może tam jest jeszcze srebro? Bez dwóch zdań Peter Jackson byłby zadowolony mogąc odkrywać to miejsce, może Arda z Hobbita nie jest tylko wytworem fantazji Tolkiena.
Jak już doszliśmy na prawie sam szczyt, gdzie ukazało nam się Miasto Duchów, opustoszałe lata temu, późnorenesansowy (a może udający renesans) kościół unosił się nad ruinami, zostały z niego tylko wspaniałe kamienne łuki, obok wielka rotunda i mury opustoszałym domów, zakładów, sklepów... Gdy nasz współbrat podróży z Sonory powiedział, że tam gdzieś w ruinach słychać kobrę trochę się przestraszyliśmy i od tego czasu przestaliśmy chojraczyć i trzymaliśmy się blisko niego. W górnej części miasta ”odkryliśmy„ bezdenną studnię, pewnie stary szycht górniczy, do której wrzuciliśmy monetę, ale nigdy nie uderzyła o twarde podłoże, i znów wróciły dziecięce marzenia o podziemnym mieście i bogactwach El Dorado.
I tu kończy się wizyta w San Luis, ale nie wyimki z wojaży meksykańskich.
** tumbleweed. Tak, to słowo nie istnieje w języku polskim, nie znam go lub go nie znalazłem, to właśnie te kłębki suchej trawy, które toczą się przez amerykańskie westerny z Johnem Waynem
*** przy trzeciej gwiazdce opowiem prawdę o tym czemu się jedzie do Real de Catorce a na co nam zabrakło czasu. Pejote, to mały, bezłodygowy kaktus znany ze swoich właściwości psychoaktwynych używany przez Huicholi (miejscowych Indian) podczas ceremonii religijnych, który pomagał im wprowadzić się w stam transu, medytacji i lepiej połączyć się z duchami i bóstwami.
Dziś, i to nawet się skomercjalizowało, można wynająć dżipa z lat piędziesiątych, miejsce w tipi, po zachodzie słońca szaman (?) rozpali ognisko i zaprosi Cię na ucztę.
W Real przypomniała mi się nowela znieulubionego Sienkiewicza: Sachem.
Już sama droga obiecywała wiele, jak tylko zboczyliśmy nieco z autostrady krajobraz zmienił się, ziemia stała się bardziej jałowa, nie było już drzew tylko pojedyncze i niskie kaktusy i pustynne kłębki** i gdzieś w oddali majaczące się góry.
Po pewnym czasie minęliśmy Dom Łapaczy Snów, wiatr zadął. Potem opuszczone miasto, które w jednej chwili dla nas stało się Miastem Duchów …czyżby zawiało magią?
Do miasta prowadzi tylko jedna droga, przez stary i wąski tunel górniczy, w którym ruch odbywa się na mijankę i trzeba czekać na swoją kolej... aż się zrobi miejsce w mieście. Za nami góry, a za nimi rozpościera się ogromna dolina, widok niczego sobie.
Wjechaliśmy do miasta późnym popołudniem, tak że słońce nabrało już Tego koloru. W powietrzu jednak coś wisiało, było jakby ciężkie, tak jakby duchy wszystkich przodków urządziły sobie wielką niewidzialną potańcówkę na ulicach miasta i hulały przy niesłyszalnej muzyce.
Szukanie noclegu zajęło nam parę chwile ale nie mogliśmy trafić na lepszy hotel, z tarasu rozciągał się widok na góry a za nimi na osławioną pustynię San Luis***, nie było nikogo.
Real de Catorce jest dość urokliwe: wąskie i brukowane ulice otoczone przez niewysokie domy stojące w szeregu, jeden przy drugim, wszystkie zbudowane z żółtawo-beżowego kamienia z okolicznych kamieniołomów, drewniane, proste okiennice i drzwi są jedyną ozdobą ścian. Nic tu się nie zmieniło od przy najmniej stu lat kiedy to ceny srebra spadły i prawie wszyscy wyjechali szukać lepszej przyszłości.
Następnego ranka wybraliśmy się do Miasta Duchów, które leżało niecałą godzinę marszem starą, kamienną drogą przez góry.
Na przedmieściach zdziwiła mnie, że tu i ówdzie na łysych ścianach pojawiają się masywne drzwi. Trudno było mi uwierzyć, że ktoś może tu mieszkać, aż do momentu kiedy doszliśmy do jednego gospodarstwa (?) za płotem pod drzewem stał muł, kilka kroków dalej przed otwartymi drzwiami, na schodach siedziała kobieta i tkała. Udało mi się rzucić okiem z daleka, tam był jej dom, gdzieś w oddali wisiała żarząca się lampa. Tak sobie pomyślałem, że może oprócz Real de Catorce, które widziałem jest też drugie podziemne, górnicze miasto, pełne tuneli, komnat, szychtów, chodników, niedostępne dla turystów. Może tam jest jeszcze srebro? Bez dwóch zdań Peter Jackson byłby zadowolony mogąc odkrywać to miejsce, może Arda z Hobbita nie jest tylko wytworem fantazji Tolkiena.
Jak już doszliśmy na prawie sam szczyt, gdzie ukazało nam się Miasto Duchów, opustoszałe lata temu, późnorenesansowy (a może udający renesans) kościół unosił się nad ruinami, zostały z niego tylko wspaniałe kamienne łuki, obok wielka rotunda i mury opustoszałym domów, zakładów, sklepów... Gdy nasz współbrat podróży z Sonory powiedział, że tam gdzieś w ruinach słychać kobrę trochę się przestraszyliśmy i od tego czasu przestaliśmy chojraczyć i trzymaliśmy się blisko niego. W górnej części miasta ”odkryliśmy„ bezdenną studnię, pewnie stary szycht górniczy, do której wrzuciliśmy monetę, ale nigdy nie uderzyła o twarde podłoże, i znów wróciły dziecięce marzenia o podziemnym mieście i bogactwach El Dorado.
I tu kończy się wizyta w San Luis, ale nie wyimki z wojaży meksykańskich.
** tumbleweed. Tak, to słowo nie istnieje w języku polskim, nie znam go lub go nie znalazłem, to właśnie te kłębki suchej trawy, które toczą się przez amerykańskie westerny z Johnem Waynem
*** przy trzeciej gwiazdce opowiem prawdę o tym czemu się jedzie do Real de Catorce a na co nam zabrakło czasu. Pejote, to mały, bezłodygowy kaktus znany ze swoich właściwości psychoaktwynych używany przez Huicholi (miejscowych Indian) podczas ceremonii religijnych, który pomagał im wprowadzić się w stam transu, medytacji i lepiej połączyć się z duchami i bóstwami.
Dziś, i to nawet się skomercjalizowało, można wynająć dżipa z lat piędziesiątych, miejsce w tipi, po zachodzie słońca szaman (?) rozpali ognisko i zaprosi Cię na ucztę.
W Real przypomniała mi się nowela znieulubionego Sienkiewicza: Sachem.