Wednesday, 20 January 2016

Ushuaia.




Tierra del Fuego. Ziemia Ognista. Dwa słowa, które pobudzają wyobraźnię. Już pod ciepłym kocem z laptopem na kolanach marzymy o podróżach w nieznane, tam gdzie nie sięga wzrok, na koniec świata. Ushuaia ostatnie miasto świata, ukryte przed antarktycznym wiatrem Zatoką Beagle, bacznie i z niechęcią przygotowuje się do zmian. Jeszcze nie tak dawno po Maipú przechadzała się jedynie garstka zapaleńców, zbłądzonych turystów. Niestety świat gna dalej i bierze jeńców jednego po drugim. Kolejne wycieczkowce wyładowane amerykańskimi turystami na emeryturze z czapeczką z daszkiem, wielką walizką i czerwoną kurtką z napisem Expedition wypływają z portu na rejs na najbardziej niegościnny kontynent Antarktydę. Dziesiątki młodych duchem szukają być może ostatniej przygody. Wcześniej jednak uzbrojeni w canony i nikony przechadzają się po mieście, które wcale nie ma ochoty obudzić się z letragu i zatrzymać ich na dłużej. Niecynamonowe sklepy kuszą plastykowymi pingwinami, kormoranami, kubkami do maté z napisem Ushuaia, przyduże tandetne koszulki żóltymi literami krzyczą End of the World. Kto by się nie skusił? Na witrynach restauracji piecze się cordero pátagonico, półdzika baranina rozkłada się nad skiwerczącym ogniem, by trafić na talerze smakoszy. Wśród siwych mieszkańców zasobnych krajów snują się ich brodaci wnuczkowie, w przydługich włosach i wełnianych czapkach, ciężkich butach z podeszą vibram, bezowocnie szukając taniego wyszynku, żeby napić się szklankę czerwonego Malebeca i podzielić się historiami podróży, wspólnie zaplanować wyjście na pobliski lodowiec.


Na obrzeżach miasta nieśmiało rozrzucone drewniane domy pierwszych kolonizatorów z północy chowają się przed świszczącym wiatrem, trudno im chyba uwierzyć, że spokojna zatoka otoczona groźnymi górami tak się zmieniła. Miasto betonuje coraz bardziej ruchliwe ulice, ludzie stawiają kolejne, coraz straszniejsze maszkary udające domy, centra handlowe, kasyna. Dziwi się stara kolonia, że nikt na nią nie spojrzy, na ich harmonijne dachy domów z niedużym okapem, proste, surowe elewacje, delikatne białe rynny, niewielkie białe okna i ganek. Na niewielki ogród dookoła gdzie właśnie kwitną łupiny.


Lato trwa w najlepsze, niekończące się dni przynoszą do miasta energię na cały rok. Przecież gdy minie już południowe lato, nadejdą długie, ciemne zimy, zasnieżone miasto i skuta lodem zatoka będę mogły wreszcie odetchnąć i wypocząć, nabrać sił na kolejne pracowite dni.















Sunday, 28 June 2015

Sudety.



Lubię kluczyć po wsiach i miasteczkach Dolnego Śląska. Z nostalgią wspominam czasy, gdzie za sto pięćdziesiąt złotych jechaliśmy na tydzień pod namioty, wędrując ze Srebrnej Góry, wielokrotnie gubiąc szlak, za gościnę płacąc borowikami z dębowego lasu, niespodziewane burze i wdzierający się do namiotu deszcz, wyskakujące śledzie, jazdę na stopa z robotnikami- bo tylko jeden autobus jeździł dziennie, świeże bułki o czwartej wypukane w piekarni na rynku w Lądku Zdrój, skręcone kostki, beztroskę, zapach lasu, kolejne szczytowanie, najtańsze piwo- na spółę, nocne pociągi, które wtedy jeszcze robiły tudum-tudum-tudum…Polska przed gwiazdkami na granatowym tle.

Znów zaczarowały Kopalnia w Złotym Stoku, Lądek Zdrój, tym razem udało się zobaczyć część zdrojową i napić mineralnej, buczynowe lasy spowite mgłami, Zygmutnówka, małe barokowe kościoły, spokój i cisza. Uciekli jedynie ludzie. Dokąd? Wyjechali za obietnicą lepszego jutra w Londynie, Hamburgu i Dublinie? Schowali się przed żarem lipcowego słońca? Może przenieśli się do podmiejskich domków z małym ogródkiem, polskiego dream? Wszędzie pizzerie, dobrze, że kebaby i chińczycy nie dotarli, bary mleczne już skutecznie przepędził panoszący się kapitalizm, restauracje-relikty upadły, dzielnie bronią się pijalnie taniego piwa, starsze panie ciągle wyglądają przez okna, ławka przez sklepem zajęta od samego rana, tam można jeszcze dostać śnieżkę, w południe dzwonią na sumę.









Friday, 19 June 2015

KL czyli w Kuala Lumpur


WSTĘPU NIE MA.


Wracam, bez zbędnych komentarzy, wstępów, inwokacji, prologów.


Znów będę kosztować świeżego tuńczyka na małym targu w północnej Hiszpanii, zachwycać się wschodami słońca nad pustynią Negev i zachodami, na wzgórzach wiedeńskich winiarnii, nurkować na Morzu Balisjkim, zabiorę w podróż przez meksykańskie bezkresy, na przechadzkę po Tatrach Zachodnich i Bieszczadach, spływ kajakowy Narwią i na Hel, zimą.


Przeszłość, zaprzeszłość i teraźniejszość będą się mieszać, czasami kontynuować temat, będzie nieliniowo jak u De Landy, płynnie jak u Baumana, oby było dowcipnie jak u noblistki.


Skoro mieszkam znów w Polsce, przynajmniej przez jakiś czas, będzie po polsku. Już jestem mniej oburzony i obrażony na kulturę obrazkową, będzie dużo zdjęć, niektóre ładne.











KUALA LUMPUR


Miasto, metropolia, azjatycki tygrys, maszyna. Wszystko tu miesza się ze wszystkim. Struktura miasta, jego estetyka, świetnie odzwieciedla polikulturę wilonarodościowej Malezji, islamscy malajowie to więkoszść, ale chińscy buddyści i hindusi są widoczni na każdym kroku. Po miesięcznych nie-wakacjach, utrapieniu brudnych i śmierdzących Indii, lądowanie czerwonym samolotem AirAsia, gdzie obłędne stewardesy rozdają podniebne drinki z palemką, na Klia2 należało do największych przyjemności. Błyskawiczny przejazd jasnym, superszybkim, czystym pociągiem, na stale podłączonym do darmowego i bezprzewodowego internetu ucieszył mnie jak nigdy dotąd. Podczas pierwszej przejażdżki przez drogowe spaghetti i betonowe ślimaki miasto witało mnie szpicami lśniących wieży i lasem żurawi. Z balkonu rozpozcierał się widok usypiające miasto.


Po porannej podróży klimatyzowanym wagonem metra, wysiadłem na KL Sentral - niby to stacja kolejowa, a jednak mall. Kiedyś przewidział to Remment Koolhaas, w pas mu się kłaniać należy. Jakość przestrzeni publicznej jest właśnie na poziomie kilkuletniego mallu, takich Złotych Tarasów, przaśnych i zachwycających gawiedź. Bałaganiarskie detale architektoniczne, gzymski, kolumienki raz korynckie, raz grecko-rzymskie, innym razem stalowo-gipsowe cieszą niejedno oko; ruchome chodniki, labirynty schodów elektrycznych, kurtyny powietrzne, marmury i granity, bezszelestne windy, podtrzymjąca przy życiu niezawodna klimatyzacja o temperaturze Helsinek wczesną wiosną, przypominają nam, że Malezja to kraj nowoczesny i bogaty. Poziom kosumpcjonizmu i blichtru równy wysokości Petronas Towers, wszędzie te gabbany, chanele, korsy, prady, strabucksy, coca-cole, kfc… na sam koniec Złote Łuki, dziękuję, że wreszcie mają mięso a nie jakieś tofu czy grillowany ser. Obywatel plug-in to ja.
Wystaczy jednak tylko wyjść na ulicę i poczuć zapach/smród curry i durianu, woń dalekowschodnich potraw, wypić orzeźwiającą herbatę zieloną podawaną w małych, porcelanowych filiżaneczuszkach, zobaczyć malajskie muzułmanki ubrane w wielokolorowe, wzorzyste, różowo-żólto-niebiesko-w-pepitkę abaje, więkoszość głowę okrywa złoto-srebrno-w-paski nikabem, na ramieniu torebki z dużym znanym logo, obok gdzieś siedzą prawie półnagie nastoletki pochodzenia chińskiego i wymachują wielkoekranowym smartphonem. Cały ten balet odbywa się na tle architektonicznej, fascynującej kakofonii, tu postmodernizm, tu prawie-modernizm, tam szklane wieżowce, gdzieś wiszą kable, wstydliwe świadki później elektryfikacji, nowoczesny meczet, detale arabskie, kopułki. Bezkresny pluralizm architektoniczny.
Krążąć po mieście, które lekcje odrabiało chyba w Los Angeles, szukając niespodziewanie kończących się chodników, wreszcie zdałem sobie sprawę z tego skąd przyleciałem - największej demokracji świata. Indie zacząłem wreszcie doceniać, ale za to co niematerialne, pewnie łątwiej z daleka. To co Tutaj trzeba przetrzymać, to tylko w chwila w perspektywie wieczności, ziemski padół. Może to i bajka, utopijny sen marzyciela, ale hindusi myślą o wartościach niematerialnych: religii, rodzinie, szczęściu… nawet nie umiem ich wymienić, zepsuty (lol) przez zachodnio-imperialistyczny świat.  Bo czy najwyższym osiągnieciem naszej cywilizacji jest mieć? Szybki samochód, duży wygodny dom, markowe ciuchy? Może warto raczej być, dla siebie i innych? Takie rozmyślenia nagrałem na mój telefon i właśnie je odsłuchuję. Lekcję o Indiach odrobiłem dopiero w Malezji.


Kończę refleksyjnie, bo przecież podróże kształcą :)










Friday, 31 October 2014

see you soon/ do zobaczenia

So,  I am suspending my blog for a while.
It's been amazing and great 7 years :)

I am looking for a new format for niekoniecznie and travelling more than ever.

Follow me on instagram : adi_ponton :)

Cheers from BKK :)



Po siedmiu latach zawieszam bloga.  Teksty o miejscach,  które odwiedziłem są zdecydowanie zbyt miałkie i powierzchowne,  w biegu nie mam czasu na przyzwoitą analizę i przemyślenia. Do reportażu mi daleko, a do mistrzów- Herberta,  Kapuścińskiego czy Podsiały jeszcze dalej. Nie bez przyczyny wymieniam tu polskich twórców- pisanie w obcym języku często jest pokraczne i nienaturalne i nie chodzi tu tylko o język, ale czytelników globalnych,  z którymi nie zawsze dzielę podobne doświadczenia czy wzorce kulturowe.
Kiedy zaczynałem niewiele osób pisało blogi po polsku,  dziś jest w czym przebierać.
Ciągle mam wiele historii do opowiedzenia,  nieskończone opowieści, historie i powiastki o Meksyku, a teraz sporo o Azji. Czeka tekst o malarstwie Marwara vs. Boscha czy o bezszelestnych ludziach z Ladakh...
Dziesiątki tysięcy ( ca. 215 000) zdjęć do przejrzenia i wybrania tych najlepszych.

Brakuje też czasu- pewnie nie tylko mnie.

Póki co zapraszam na instagram ( bo to takie latwe, proste i bezrefleksji,  że mogę prostować jedną ręką a drugą grać choćby na pianinie). Szukajcie mnie pod nickiem adi_ponton.

Przeczytano mnie 69 567 razy.

Wrócę w nowej wersji:)

Pozdrawiam z Bangkoku, gdzie głową pęka od tematów.